12 października Karol Lipowski wziął udział w swoich ostatnich zawodach w 2019 – Pomerania Trail na 65 km ze startem i metą w Luzinie. Jak opowiada to nie było lekko: “Pogoda nie była dla nas łaskawa – padało cały dzień. Trasa wymagająca ale ładna. Las i prawdziwa złota polska jesień. Do Luzina przyjechałem godzinę przed startem. Przywitałem się ze znajomymi i niespiesznie zacząłem przygotowania. Na dwadzieścia minut przed startem wyszedłem na lekką rozgrzewkę. Trochę truchtu, kilka wymachów, obrotów i podskoków. Jestem gotowy do startu. Zaczynam bardzo spokojnie. Ostatnimi czasy organizm wysyłał mi wyraźne sygnały, że domaga się odpoczynku, więc powinienem być ostrożny. Tak, powinienem, to dobre słowo. Po pierwszych 10 km jestem na 20 miejscu. Biegnie mi się lekko, ale biegnę wolno…hmm…? Tu zaczynam kalkulować i myśleć…w moim wykonaniu nie wróży to nic dobrego :-). Ale o tym później. Tak więc ustaliłem sobie, że to nie wycieczka tylko zawody. Czas zabrać się do roboty. Trochę przyśpieszam i po dwudziestu kilometrach jestem już na 10 miejscu, a po kolejnych kilku kilometrach doganiam trzech zawodników z miejsc 4/5/6. Więc jestem siódmy. Biegniemy tą czteroosobową grupką, a w mojej głowie tylko myśli kiedy ich wyprzedzić i jaką mam stratę do trzeciego zawodnika. W sumie jesteśmy dopiero na 30 km. Myślę „spoko, jeszcze zdążę”. Lecz po przebiegnięciu kolejnych kilka kilometrów zaczynam czuć lekki dyskomfort w tylnej części mojego napędu – chodzi o pośladki i mięśnie dwugłowe. Nie powinienem być zdziwiony. To właśnie te mięśnie z którymi ostatnimi czasy miałem najwięcej problemów. Mogłem się tego spodziewać, ale jakaś ślepa naiwność kazała mi wierzyć, że będzie dobrze. Liczyłem na to, że jakimś magicznym sposobem zregenerowałem się? :-). Nie wiem, ale z każdym kilometrem zaczynałem żałować kalkulacji z 10 km. Pociąg zawodników, do którego dołączyłem kilka kilometrów wcześniej zaczynał mi odjeżdżać. Ej…to nie tak miało być! Co prawda miałem w planach pożegnać się z panami, ale nie w taki sposób! Zwolniłem, ale wcale lepiej nie było. Jakaś kumulacja nastąpiła po 40 km. Tempo spadło dramatycznie, zaczęło być mi wszystko obojętne. Kawałek biegłem, potem chwilę maszerowałem. Tak na zmianę przez dwa, może trzy kilometry.
Zjadłem drugi z zabranych z domu kawałków łososia. To mój patent na przekąskę inną niż żele i batony podczas długich biegów. Po tym odcinku marszo-biegu coś we mnie drgnęło. Co prawda nie byłem w stanie wrócić do ścigania się, ale byłem w stanie biec. Wciąż bolało, ale jakby mniej. Dobiegłem do punktu na 50 km. Tam dałem sobie kilka minut na uzupełnienie płynów, zjadłem ciastko, popiłem coli i ruszyłem dalej. Aha…wyprzedziłem tam 6-go zawodnika. Pomyślałem „nie tylko ja mam kryzysy” Ostatnie 15 km było całkiem znośne. Nie byłem zadowolony z czasu, ani z miejsca, ale za to byłem dumny z siebie że dałem radę pokonać kryzys. Na kilka kilometrów przed metą okazało się że kolega którego wyprzedziłem na 50 km również pokonał kryzys. Doszedł do mnie, zrównaliśmy się. Na podbiegach wyprzedzałem go, na zbiegach – czyli tam gdzie bardziej pracują mięśnie dwugłowe, on wyprzedzał mnie. Na 3 kilometry przed metą niestety było już tylko z górki. Dla mnie niestety, bo kolega raczej był zadowolony :-).”
Karol zawody ukończył na siódmym miejscu i drugim w swojej kat. M 40-49.
Gratulujemy i czekamy na relacje z kolejnego sezonu.