Aldona Sułek
Ten ekstremalny bieg wydobył z Aldony ogromną siłę walki i determinację. Pomimo chwil zwątpienia, słabości, przeciwności pogodowych, walczyła do końca. Czytając relację Aldony z ULTRA WAY dowiecie się, jak pokonywać własne słabości. Jak trzeba być zmotywowaną, żeby dokonać tak wielkiej rzeczy. Nasuwa się jedno: Dokonała czegoś, o czym większość z nas może tylko pomarzyć.
„….Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”
Jedna z piękniejszych imprez na biegowej mapie Polski. Po ubiegłorocznej edycji, w której biegłam swoją pierwszą setkę zakiełkowała we mnie myśl, aby spróbować sił na dystansie 160 km. Los usilnie starał się pokrzyżować moje plany: skręcony w marcu staw skokowy, szybka rehabilitacja, ponowne skręcenie kostki, a na 2 tygodnie przed zawodami kontuzja, która spędzała sen z powiek. Do środy przed startem znak zapytania, czy biec, czy zmienić dystans, bo noga wciąż dawała o sobie znać na treningu 20-30 km, a co dopiero mówić o 160 km. Ale decyzja zapadła i nie zamierzałam się wycofać. Choć jak nigdy byłam przekonana, że będzie to mój pierwszy DNF. Wszystko gotowe: rozpiska trasy, punktów, jedzenia, przepaków i plan biegu. W piątek o godz. 11:00 stoję na starcie biegu nie mając świadomości co przyniesie najbliższa doba. Moje życie ulega dużemu uproszczeniu – cel jest jeden – pokonać 163 km w czasie 30 godzin.
Pogoda lepsza niż zapowiadana, więc jest dobrze. Pierwsze kilometry mijają fajnie, choć sporo przewyższeń, połamanych drzew. Do pierwszego punktu na 21,5 km docieram po 2 godz. 45min. Uzupełniam płyny, biorę w kieszeń coś do pochrupania i dalej w drogę. Kolejny punkt jest na 40 km – tu docieram mając łącznie w zapasie ponad 3,5 godziny. Nie pada. Biegnie się fajnie, choć już nie tak lekko. Noga daje o sobie, ale w dość subtelny sposób. Nie narzekam. Kolejny punkt, na którym czeka na nas przepak jest na 61 km nad Jeziorem Dobre. Będzie też ciepła zupa i to dla niej biegnę😊. Tam też mam zamiar się przebrać przed nocą, bo ten weekend majowy jest wyjątkowo chłodny. Chcę odcinek leśny pokonać jak najszybciej… nim zapadnie ciemność. Po około 1-1,5 godz. robi się szarówka, ale trzeba lecieć, bo czołówki szkoda, a noc przede mną długa. Wkrótce nadchodzi ciemność. Tempo spada, mimo że trasa jest dobrze oznaczona. Spotykam dwóch chłopaków i z nimi pokonuję spory odcinek. Czasem się odłączam i biegnę do przodu. Czasem oni mnie mijają… gadamy, śmiejemy się. Po jakimś czasie dopada mnie kryzys i to nie byle jaki. Żołądek mówi dość. Idę wolno, zataczam się, źle się czuję, ale do punktu dam radę. Mam w głowie myśl, żeby zejść z trasy, ale po krótkim namyśle odrzucam tę opcję. Do punktu na 91 km docieram około 2 godziny w nocy. To już 15 godzina biegu, staram się nie myśleć, że przede mną jeszcze co najmniej 10 godzin. Oby dotrzeć do Władysławowa. Potem wstanie dzień i powinno być lepiej. W Jastrzębiej Górze wybiegam na plaży o godzinie 3:29. Ciemno, zimno, wiatr, morze lekko wzburzone. Trener kazał biec po ubitym mokrym piasku, po wodzie, bo grząski pochłania zbyt wiele sił – no więc lecę. Na horyzoncie widzę statek, a tuż obok niego czerwona poświata. Jest i …. słońce. Wschodzi dzień, biegnę dalej, żyję całą sobą, spełniam marzenie, płaczę ze wzruszenia i otrzymuję nowy zapas sił. Odcinek plażą jest długi i wyczerpujący – 8 km po piachu i w wodzie. Trochę mnie orzeźwił, ale już wiem, że to odchoruję. Biegnę do punktu, aby jak najszybciej się przebrać. Stamtąd lecę dalej do kolejnego punktu na 131 km. Tereny piękne: klify, morze, las, ptaki, zieleń. To wszystko wynagradza trudy tego wyścigu. Wybiegam na plaży w Rzucewie, za chwilę kolejny punkt. Po chwili oddechu, uzupełnieniu płynów zmierzam do kolejnego punktu w Rumii na 151 km – ten odcinek się ciągnie niemiłosiernie. Idę, kuśtykam, truchtam, człapię, ledwo zipię… Niech się to skończy. Tu przydaje się mój zaoszczędzony czas, bo jest naprawdę ciężko. W końcu jest punkt. Zaczyna też mocno padać, ale nie dbam już o to, zostało 12 km. Już wtedy wiem, że mam to. Zrobiłam to i nikt, i nic mi tego nie zabierze. Zaczynam wizualizować metę i zwycięstwo nad samą sobą. Człapię resztkami sił. Motywują mnie ludzie biegnący z innych dystansów. Ci z półmaratonu lecą jak dziki, czasem ktoś zapyta, czy nic mi nie jest? Ale po chwili, gdy spogląda na numer startowy i mówi: „Szacun, Ty od wczoraj biegniesz?!”. W oddali już słychać ludzi, trąbki, meta, upragniony kawałek asfaltu. Koniec, wbiegam na metę ze łzami w oczach z czasem 29 godz. 25 min 21 sek. i pokonując 168 km.
Wystarczyło na 1 miejsce w kategorii wiekowej kobiet K40+ i w powiecie!! Bieg oceniam jako trudny technicznie, ponad siły, ale już dziś wiem, że to nie był mój Everest…już mam w głowie kolejny szalony pomysł 😊
Wielkie gratulacje!!
Krzysztof Mikołajczyk
Do mety dobiegł jako drugi . Ani przez chwilę się nie oszczędzał. A to wszystko dzięki kilkumiesięcznemu przygotowaniu, woli walki i wytrwałości.
Ale o tym poniżej:
Decyzja o tym, by wystartować na tych właśnie zawodach była krótka i szybka – po prostu nie mogło mnie tutaj zabraknąć.
Raz – ze względu na rangę zawodów
Dwa – wysoką skalę trudności przygotowanych tras – bo wiadomo im ciężej tym przyjemniej 😉
Trzy – ze względu na ilość znanych i fantastycznych biegaczy, którzy stawali w tych dniach na startach różnych dystansów od 10 do 160 km.
Cel przed zawodami prosty – start na dystansie 10 km. Pobiec na max możliwości, dociskając do max tętna i spróbować coś ugrać w stawce.
Teraz z całą stanowczością mogę stwierdzić, że kilkumiesięczne dobre przemyślane przygotowanie przyniosło efekt, co spowodowało, że na podbiegach czułem się naprawdę mocny. Trasa jak wspomniałem nie należała do najłatwiejszych (cóż w końcu to zawody trailowe) – brak jakiegokolwiek odcinka płaskiego by móc chociaż przez chwilę zebrać siły. Po każdym stromym podbiegu następował ostry zbieg i tak przez cały dystans. Relacja z biegu: na starcie biegu stanęło około 100 biegaczy. Po gwizdku startowym przez pierwsze 1,5 km utrzymywałem się na prowadzeniu – na tym pierwszym etapie trochę przewartościowałem swoje siły – konkurenci okazali się mocni i nie odpuszczali. Kolejne kilometry wyłoniły 4 biegaczy, wśród których byłem również ja – walczyliśmy razem do 7 km, gdzie przez głowę przechodziła mi jedna myśl – tylko nie być czwartym w tej stawce… 😊. Na kolejnych kilometrach tempo biegu wyeliminowało dwóch konkurentów zatem biegło mi się mentalnie spokojniej (chociaż nie ukrywam, że kilka razy obejrzałem się za siebie). Do mety dobiegam jako drugi w kategorii OPEN, co finalnie uważam za ogromny sukces. Zawodnik, który wygrał okazał się być tym razem za silny dla mnie. Pomimo tego, iż był to dystans 10 km mięśnie w nogach paliły mnie przez kolejne dwa dni 😊. Przynajmniej wiedziałem, że ani przez chwilę nie oszczędzałem się. Do następnego biegu!
Gratulujemy!!