Aldona i jej wyprawa do Everest Base Camp

Zapraszamy Was do przeczytania relacji Aldony z jej niesamowitej wyprawy do Everest Base Camp! Zapiera dech w piersiach czytając, a co dopiero przeżyć i poczuć to wszystko na własnej skórze …

„Każdy w życiu ma swój Mount Everest, na miarę swoich potrzeb i możliwości do którego dąży wszelkimi siłami. Czasem są to rzeczy małe, prozaiczne, czasem większe a czasem bywa tak, jak w moim przypadku, że są to rzeczy wielkie. Mówię to dziś nieskromnie, ale zupełnie świadomie, bo dopiero po powrocie, dotarło do mnie czego dokonałam. To było kompletne wyjście poza strefę komfortu, to było coś, na co przygotowana nie byłam. Mimo tego, że biegam ultra i mój organizm nie raz stawał przed ciężką próbą sił, moja wyprawa do Nepalu była po prostu trudna. Dodatkowo była to samotna wyprawa przez pół świata, bo z moimi towarzyszami podróży spotkałam się dopiero w Nepalu. Droga powrotna podobnie.

Ze statystyk:

Pokonałam 15 000 km samolotem, 300 km pociągiem, 300 km autobusem, 150 km pieszo przemierzając himalajskie szlaki, pokonując 7900 m wzniosu i spalając łącznie 25 tys. kalorii.

Himalaje to wszechogarniające, potężne i majestatyczne góry. Oglądać je na filmach to zupełnie coś innego niż stać u podnóża Ama Dablam czy Mount Everest. Za dnia, gdy świeci słońce piękne, łagodne i zapierające dech w piersiach, nocą bardzo niebezpieczne i złowieszcze.

Moja przygoda zaczyna się w Katmandu, kolorowym głośnym i zupełnie innym niż otaczający nasz na co dzień świat. Temperatura 30 stopni, tłok, zgiełk, korki a ja wyruszam w podróż na lotnisko, skąd lecę do Lukli. Tam znajduje się najniebezpieczniejsze lotnisko na świecie – „całe” 527 m utwardzonego pasa a potem przepaść. Lot awionetką jest z tego powodu niezapomnianym przeżyciem. Po wylądowaniu rozpoczynam 2,5 tygodniową wędrówkę do bazy pod Mount Everest. Pogoda jest piękna, trud podróży wynagradzają widoki, zwodzone mosty, wszystko jest nowe, piękne, zachwycające. Im wyżej tym roślinność staje się coraz bardziej uboga, temperatura mam wrażenie, że spada wraz z zawartością tlenu w powietrzu. Coraz też gorsze są warunki noclegowe. O prysznicu czy toalecie można pomarzyć. To trudny czas, dodatkowo nocą temperatura spada do minusowej, zamarza woda w bidonie, na szybie zamiast widoku gór warstwa lodu. Jedynym ciepłym miejscem jest mesa, w której siedzą wszyscy przy piecyku ogrzewanym odchodami yaka. Z tak ciepłego miejsca, ciężko się przenieść do wyziębionego śpiwora.

Codziennie pokonuję od 5-10 godzin marszu. Po dotarciu na zaplanowaną przerwę, odpoczynek nie jest wskazany – trzeba się udać na spacer aklimatyzacyjny, aby organizm przyswoił wysokość, po czym zejść niżej na nocleg. Tak działa proces aklimatyzacji. Codziennie też mierzę saturację, na szczęście wynik jest zadowalający i pozwala na dalszą wędrówkę.

Co prawda w czasach COVID przy saturacji 82 ludzie lądowali w szpitalu pod tlenem, no ale je jestem na 5000 mnpm. Dziennie pokonywane przewyższenia wynoszą od 300-1000 m więc to bardzo dużo, zważywszy na wysokość, na której się znajduję. Nie ma żadnych badań, które wskazywałby kto zachoruje na chorobę wysokościową a kto nie. Tu nie ma znaczenia tryb życia, wiek czy stan aktywności fizycznej. O dziwo omijają mnie wszelkie symptomy, żadnych mdłości, osłabienia, bóli głowy, bezsenność, duszności, jedynie co lekkie zawroty głowy i wieczorne ataki hiperwentylacji (podobne do ataków paniki, gdy czujesz, że się dusisz). Jestem jednak przygotowana, co prawda nie mam torebki, do której mogę oddychać, ale wiem, że trzeba odliczać od tyłu liczby – i to działa. Radzę sobie. Organizm poradził sobie świetnie, czym bardzo miło mnie zaskoczył.

Podczas drogi docieram do kilku ciekawych miejsc: Namche Bazar – malownicza wioska leżąca na wys. 3440 mnpm, do miejsca Pamięci Polskich Himalaistów Jurka Kukuczki, Tomka Mackiewicza, Wandy Rutkiewicz i wielu innych, którzy zostali na zawsze w Himalajach oraz do Czortenu Kukuczki – to osobne miejsce, które jest położone u podnóża południowej ściany Lhotse, gdzie miał miejsce wypadek. Miejsce absolutnie wyjątkowe.

W końcu po kilku dniach wędrówki docieram do Everest Base Camp – miejsca, gdzie przy słynnym kamieniu wszyscy robią sobie zdjęcie. Oglądałam setki zdjęć, filmów, reportaży a teraz jestem tu! Absolutnie wyjątkowa chwila! Teraz dodatkowo postanowiono tam tablicę i miejsce to stało się jeszcze bardziej komercyjne. To mi jednak nie przesłania szczęścia i wzruszenia. Dotarłam, zrobiłam to. Jestem dumna, ale też obolała, zmęczona i potwornie wyziębiona. Everest Base Camp to również miejsce, z którego startują wszystkie wyprawy na dach świata. W bazie jest polska ekipa, której bardzo kibicuję. Jest wśród nich jedna kobieta, którą poznałam w Namche Bazar i z którą połączyła mnie jakaś więź. Bardzo jej kibicuję i liczę, że w połowie maja uda im się zdobyć upragniony szczyt.

Czas udać się w drogę powrotną, która zajmuje mi około 5-6 dni. Docieram do Lukli, lot zaplanowany jest na rano i pozostaje nadzieja, że dopisze pogoda, bo potrafi być ona bardzo humorzasta i przy najmniejszej mgle loty są po prostu odwoływane a ludzie czatują na lotnisku po kilka dni. Mam szczęście, lot jest punktualny, jeszcze tylko transfer do Katmandu 130 km, co w nepalskich warunkach oznacza 5 godz. jazdy autobusem. Jednak sama myśl, że siedzę w ciepłym miejscu a „obrazy przesuwają się same”, nie muszę iść, powoduje uśmiech na mojej twarzy. Wreszcie docieram do Katmandu – są 32 stopnie, miasto tętni życiem. Mam czysty pokój, gorący prysznic, jedzenie i łóżko.

Nic więcej mi nie trzeba. Kilka dni w tym klimacie dobrze mi robi, bo w Polsce zimno. Lot do domu przez Dubaj, który został zalany kilka dni wcześniej nieco mnie niepokoi, ale nie mam na to wpływu, co ma być to będzie. Wszystko udało się zgodnie z planem – prawie … Utknęłam w Warszawie, ostatni pociąg odjechał.

Znalazłam Flixbus, który jedzie z Warszawy do Gdyni … 8,5 godz., ale nie dbam o to, wsiadam, budzę się w Gdyni. Wróciłam szczęśliwie – a teraz pora wrócić do rzeczywistości”.

Aldona, wielkie gratulacje i szacunek!

SPRAWDŹ
OFERTY PRACY
error: Content is protected !!